______________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| _______________________________________________________________________ Piatek, 31.03.1995 ISSN 1067-4020 nr 121 _______________________________________________________________________ W numerze: Tadeusz Gierymski - Z Selmy do Montgomery Laurent Joffrin - Granice byle czego Umberto Eco - Transmisje bezposrednie Adam Smiarowski - O Humanizmie Historii Tomasz Sendyka - List do redakcji Janusz Mika - Wiadomosci z buszu ciag dalszy _______________________________________________________________________ Tadeusz Gierymski (tkgierymski@stthomas.edu) Z SELMY DO MONTGOMERY ===================== "I know one thing we did right Was the day we started to fight Keep your eyes on the prize Hold, hold on." (ze starej piesni ruchu oporu) Na 21 marca 1965 r. przypada trzydziesta rocznica poczatku pieciodniowego pochodu z Selmy do Montgomery, w stanie Alabama. Pisze sie o nim, ze byl to "marsz, ktory zgalwanizowal Kongres do ustalenia ustawy uprawnienia do glosowania (The Voting Rights Act of 1965)". Oto garsc wspomnien z tego pochodu. Nie wszystko dobrze pamietam. Ale nie pisze przeciez ani pamietnika, ani szczegolowej kroniki. Wspomne tylko to, co mi utkwilo w pamieci i w sercu, gdzie ciagle cieply kacik ma melodia "We Shall Overcome" - Zwyciezymy kiedys... George przywozi nas na stacje autobusowa, kreci sie markotny i nieswoj, zegna sie z nami i odjezdza. (Nie wiedzielismy wtedy, ze jego studentka, Sandy, w ktorej sie kochal w tajemnicy przed wszystkimi, tez brala udzial w tej wyprawie.) Paul, moj towarzysz podrozy, to dziesiec lat mlodszy ode mnie matematyk, kolega z uczelni; przyjaznimy sie. Ubrani jestesmy dosc cieplo, bo u nas marzec moze byc zimny i jest zmienny. Biore troche gotowki i niezbedne dokumenty osobiste. Zostawiam nowa Omege kupiona rok temu w Zurichu, biorac stara, pamiatke z Drugiego Korpusu. Myle nowosc i cene z wartoscia. W torbie zmiana bielizny, drobiazgi toaletowe, recznik, cos do czytania, aparat fotograficzny i spiwor. Zbieraja sie nasi wspolpodroznicy. Sa mlodsi od nas, wygladaja na studentow. Maja plecaczki, torby, jedna ladna dlugowlosa dziewczyna taszczy gitare. Nawiazuja znajomosci, gawedza, chichocza. Dolacza nienagannie ubrany pan z corka nastolatka. Wyraznie jest miedzy nami najstarszy. Podjezdza nasz autobus i bez zastanawiania sie siadamy z Paulem blisko tego ojca i corki. Jest prawnikiem w Minneapolis. Ma czysto irlandzkie nazwisko i ciekawi go, ze przez trzy lata mieszkalem w Dublinie. Autobus sie wypelnia; nasi przewodnicy, tez mlodzi, maja zarezerwowane pierwsze siedzenia, sprawdzaja jakies karteluszki. Licza nas, zapisuja, oddaja liste dziewczynie z odprawiajacej nas grupki. "No co, chce ktos moze jeszcze do ubikacji zanim ruszymy?" W koncu odjezdzamy. St. Paul i Minneapolis nazywane sa "blizniaczymi" miastami bo dzieli je tylko rzeka Mississippi, a polaczone sa wieloma mostami. Nie maja jeszcze sieci autostrad i wydostanie sie z nich na szose zabiera troche czasu. Jedziemy na poludnie, blisko tysiac mil lotem ptaka. W autobusie panuje dobry nastroj, mlodziez zmienia miejsca, rozmawia, dlugowlosa uderza w struny gitary, spiewaja. Paul, ja i prawnik nie znamy slow tych piosenek. Z przyjemnoscia slucham mlodych glosow, czas plynie szybciej. Zatrzymujemy sie na posilek, na rozprostowanie nog, na swobodne przeciagniecie sie, i dalej w droge - przez Wisconsin, Illinois, przez swojskie, znane mi katy tzw. Srodkowego Zachodu. Przewodnik prosi przez radiomegafon o uwage. Przedstawia siebie, swoja towarzyszke, przeprasza, ale zapewnia nas, ze musi cos z nami omowic. Przypomina, ze obowiazuje nas regula biernego oporu. On i dziewczyna mowia sucho i prosto, o prowokacji, o zaczepkach, o mozliwych napadach, o biciu, o aresztowaniu. Pokazuja nam jak sie zachowywac, jak mamy chronic glowy, jaka przybrac pozycje by uniknac najgorszych obrazen. Oni weterani, my nowicjusze; slucham ich troche z zazenowaniem. Jedziemy na pochod z Selmy do Montgomery w Alabamie. Moj udzial w ostatnim dniu "Marszu na Waszyngton" w sierpniu 1963 r. w porownaniu z tym to zwykly spacer. Na postojach w stanach polnocy jesli przyciagamy uwage, to mlodoscia, beztroska i halasliwoscia grupy. Nikt sie nas o nic nie pyta. Inaczej jest w Birmingham, w Alabamie, naszym pierwszym przystanku na prawdziwym Poludniu. Duza sala, kasy biletowe, stoiska, kantyna. Obslugujaca podaje napoje w milczeniu, bierze pieniadze, wydaje reszte ostentacyjnie obca. Inny sprzedawca mowi, ze juz zamyka. Rozgladam sie, wypatruje mundurow. Nie widze zadnych. Czy to dobrze? Zle? Szukam ubikacji, Paul idzie ze mna. Tam stary Murzyn obslugujacy toalete pyta nas obcesowo: - "Dokad jedziecie?" - "Do Selmy", odpowiadamy. - "Aha! Chcecie bym wam buty oczyscil"? Po wyjezdzie z Birmingham nikt juz nie spiewa. Rozmawiamy polglosem, wszystkie wewnetrzne swiatla sa pogaszone. Wydaje mi sie, ze jedziemy nie glowna szosa, ale bocznymi drogami. Niepokoi mnie to, dziele sie swym domyslem z Paulem. W koncu wszyscy milkna. Czuje sie samotny i niepewny. Gdy reflektory aut tna noc, czy inni tez spostrzegaja je jak ja? Wtulam sie w siedzenie. W dali rozjasnia sie horyzont. "Juz, juz prawie jestesmy na miejscu". To swiatla Selmy. Zajezdzamy jednak do ciemnej dzielnicy. Czy nie ma tu latarn ulicznych? Czy sa wylaczone? Pali sie tylko lampa na frontonie Brown Chapel. Tam sie zatrzymujemy. W tej kaplicy 2 stycznia 1965 r. Martin Luther King zapowiedzial serie pochodow: "tysiacami przyjdziemy do punktow rejestracji glosujacych. ... Dajcie nam prawo glosowac", powiedzial. Przyjmuja nas przyjaznie, pomagaja wyladowac sie i wniesc nasz bagaz. Spedzimy noc w kaplicy. Jestem podekscytowany, nie czuje sie zmeczony, nie mysle o spaniu, nawet nie wiem, czy moglbym zasnac. Rozgladam sie po mrocznym wnetrzu. Sa lawki, jakies podium, jakis balkon podparty kolumienkami. Wychodze z Paulem na zewnatrz; lampa rzuca jedyny krag swiatla. Dalej - ciemnosc. "Pojdziemy"? "Chodzmy". Ziemia pod stopa miekka, tu i tam blotniscie. A wiec i chodnikow nie ma? Co za ironia: My, biali, jestesmy noca w getcie murzynskim glebokiego poludnia, a czujemy sie bezpiecznie. Ktos przechodzacy pozdrawia nas. Bladzimy tu i tam, nic nie widzimy, decydujemy sie wiec wracac. Ktos skradl spiwor Paula. Rozczarowanie. Klopot. Kladziemy sie razem, otwieram moj calkowicie, nakrywamy sie nim jak mozemy. Gwar, budza nas. Jeszcze jest ciemno. Chca ochotnikow na wyjazd za Selme, by rozbic namioty na nastepna noc. Tylko jakies piecdziesiat mil dzieli Selme od Montgomery. Odmawiam, stajac sie mimowoli rzecznikiem naszej grupy. Mowie, ze jestesmy zmeczeni dluga podroza, jest noc, nie znamy okolicy, nie mamy tu ani znajomych, ani zaplecza, caly pomysl nie ma sensu. Zostawiaja nas w spokoju. Pozniej kilka osob dziekuje mi za zabranie glosu i za stanowczosc. Bardziej mnie ciekawi niz niepokoi parada polciezarowki glowna ulica naszego getta. W niej jakies nieprzyjemne typy; nikt nie reaguje; odjezdzaja do "bialej" Selmy. Pozniej ktos mowi, ze gdzies byly jakies strzaly. Sam nic nie slyszalem. Plotka? Nie widze policji - co bedzie jesli dojdzie jednak do burdy? Czujac sie brudny i spocony, pytam o mozliwosc kapieli. Zabiera nas Murzynka, studentka pielegniarstwa, do domu swej mamy. Jest maly, schludny, ciasny, wszedzie bibeloty, posazki, obrazki, fotografie w ramkach, krzyze, krwawiace serca Jezusa. Kapiemy sie, dziekujemy gospodyni obficie i szczerze. Jest tu jakas wyzsza od sredniej szkola dla Murzynow. Ciekawi mnie jak jest wyposazona. Zabiera nas jakis student autem z miejscowa tabliczka rejestracyjna, bo szkola jest w innej czesci miasta. Odrapana, skromna. Sprawdzamy katalog w bibliotece: ja w mojej, Paul w swojej dziedzinie. Sa widoczne braki, sa stare pozycje, skapa jest lista czasopism. Postanawiamy zorganizowac zbiorke po powrocie, wymieniamy nazwiska i adresy. Dopiero pozniej widze nierozsadnosc takiej wyprawy i jezdzenia po "bialej stronie" miasta. Szose obstawiaja zolnierze armii US i zmobilizowanej na te okazje Narodowej Gwardii Alabamy. Stoja w odstepach, po obu stronach, w pelnym rynsztunku, z karabinami. Oprocz ekip prasy i telewizji filmuja nas takze sluzby policyjne, w cywilu i w mundurach. Do tych nie mam zaufania i odruchowo staram sie byc jak najmniej widoczny. Bo pamietamy. Policja bila palkami, szczula dzieci wilczurami, szarzowala konno w maskach gazowych na zagazowanych demonstrantow. Wstrzasnely krajem aresztowanie i morderstwo Goodmana, Schwernera i Cheyne'go, trzech studentow, w Filadelfii, Mississippi. Tylko dni dzielily nas od "Krwawej Niedzieli" przy moscie Edmunda Pettusa w Selmie. NBC przerwala wtedy emisje filmu <>, inne sieci tez wstrzymaly swe programy by pokazac te brutalne ataki. "Widzialam zaslaniajace wszystko wybuchy oblokow lzawiacego gazu. Widzialam jak bili ludzi, probowalam jak najszybciej uciekac do domu. Jak zaczelam biec, widzialam za soba konie ... Hosea Williams porwal mnie na rece, powiedzialam mu by mnie postawil na ziemie, bo nie biegl dostatecznie szybko." Tak opisala rozproszenie tego pochodu, prowadzonego przez Hosea Williamsa, osmioletnia wtedy Sheyann Webb. Pamietamy niedawne smiertelne pobicie, tu, w Selmie, pastora Jamesa Reeba. Departament Sprawiedliwosci radzil odwolanie tamtego marszu. W przepelnionej Brown Chapel Martin Luther King stwierdzil: "Poszlismy juz za daleko by sie wycofac. Uzyskalismy postep, nie mozemy sie zatrzymac. Alabama i nasz kraj maja spotkanie z przeznaczeniem." I wywiodl okolo 1500 ludzi w kierunku mostu, gdzie oczekiwala ich policja panstwowa Alabamy. Major John Cloud zatrzymal pochod: "Nie pojdziecie dalej" - powiedzial. Kolyszac sie z boku na bok, jak byl zwyczaj, demonstrujacy odspiewali "We Shall Overcome" - My przezwyciezymy. King uklakl, proszac Ralpha Abernathy'ego o zaintonowanie wspolnej modlitwy, po ktorej powstal i zawrocil pochod do Brown Chapel. Rozczarowanie, konsternacja, oskarzenia o zdrade, o zmowe z wladzami. King tlumaczyl, ze przyrzekl odwolac pochod w ostatnim momencie przed nieuniknionym atakiem policji. Napisal pozniej: "Mielismy sie wtedy wycofac, wykazujac jednak, ze ciagle nas gwalca, ze ciagle jest przemoc, wykazujac wyraznie, kto jest gwalcicielem, a kto jego ofiara. Mielismy nadzieje, ze rzad w Waszyngtonie odbierze to i zareaguje wlasciwie... " King prosil przyjezdnych na pochod o pozostanie w Selmie przez kilka dni. Tego wieczoru pobito trzech pastorow z Bostonu, Orloffa Millera, Clarka Olsena i Jamesa Reeba, gdy wyszli z restauracji w Selmie. Reeb zmarl kilka dni pozniej na skutek tego napadu. Uderzyli go palka w glowe, a karetka pogotowia przyjechala dopiero po dlugim czasie. Nie wszyscy mieszkancy Selmy i Montgomery zachowywali sie wrogo lub biernie. Niektorzy stali nawet z napisami domagajacymi sie rownouprawnienia dla Murzynow. A to wymagalo odwagi: przyjezdni wracali, anonimowi, do swoich miejsc. Biala Ameryka zareagowala na zabojstwo Reeba fala protestow, a prezydent oswiadczyl, ze "najlepsi prawnicy rzadu federalnego przygotowuja nowe prawo, ktore zagwarantuje dostep do glosowania wszystkim Amerykanom". Gorzko to odczuli niektorzy Murzyni. Tak to wyrazil Stokely Carmichael: "Wydawalo mi sie, ze sam ruch wpadl w sidla rasizmu. Trzeba, by nasze spoleczenstwo potepialo zabicie jakiegokolwiek czlowieka ... a wydaje sie, ze reaguje tylko na zabicie czlowieka bialego". Sytuacja w Selmie byla wtedy bardzo napieta; policja otoczyla Brown Chapel by odizolowac demonstrantow i odgrodzic od nich wrogich bialych. Czwartego dnia mala grupka przerwala kordon wdajac sie w klotnie z policja oslawionego szeryfa Clarka. Obylo sie bez bicia - Wilson Baker, Dyrektor Bezpieczenstwa Publicznego odprowadzil ich z powrotem do kaplicy. Po tych wydarzeniach prezydent Johnson przemowil tak do calego Kongresu: "Ich sprawa musi stac sie nasza sprawa. Nie chodzi tylko o Murzynow; prawde mowiac, to wszyscy musimy wyzwolic sie od paralizujacej spuscizny bigoterii i niesprawiedliwosci." Zakonczyl mowe dobrze juz wtedy znanym "My przezwyciezymy", akcentujac "przezwyciezymy". W dzien pozniej James Foreman ze SNCC'u (Studenckiego Pokojowego Komitetu Koordynacyjnego), wiodl pochod na Kapitol w Montgomery. Znow zaatakowala ich brutalnie konna i piesza policja. Foreman nazwal mowe prezydenta "pustymi frazesami", i domagal sie od prezydenta interwencji federalnej. Powiedzial niezbyt dyplomatycznie: "Mowilem juz i znow powtarzam: Jesli nie daja nam usiasc przy stole, odlammy jego p... nogi, wybaczcie to wyrazenie". Nawet King, przemawiajacy po Foremanie, wbrew swojemu zwyczajowi nie byl w stanie tym razem zataic swego gniewu: "Nie moge spoczac dopoki dla nas zycie jest dlugim i pustym korytarzem z szyldem <> na koncu. Przepelnila sie miarka naszej cierpliwosci." Zebrani burza sie. King, starajac sie ich uspokoic, przypomnial, ze jedenascie lat temu tez byli w podobnie beznadziejnej, impasowej sytuacji, tu, w Montgomery, podczas bojkotu segregowanych autobusow. A jednak przezwyciezyli - bo Sad Najwyzszy zarzadzil ich integracje. Przed koncem zebrania Andrew Young przyniosl orzeczenie Sadu Okregowego US zezwalajace na pochod. Sedzia Frank M. Johnson stwierdzil, ze konstytucja to gwarantuje. Gubernator Alabamy Wallace odmowil dania ochrony demonstrantom, nazywajac ich "anarchistami wyszkolonymi przez komunistow". W odpowiedzi prezydent Johnson powolal 1 800 zolnierzy Gwardii Narodowej Alabamy do sluzby federalnej, rozkazujac im strzec pochodu, oraz przyslal tu 2 000 zolnierzy Armii Stanow Zjednoczonych, 100 agentow FBI i 100 specjalnych agentow federalnych, tzw. "federal marshals". W niedziele 21 marca rusza ten "galwanizujacy" pochod z Brown Chapel w Selmie do Montgomery. Na czele ida Martin Luther King, Ralph Bunche, takze noblista, i Rabin Abraham Herschel z Zydowskiego Seminarium Teologicznego. Ida mlodzi i starzy, kobiety i mezczyzni, sa w nim dzieci, mlodziez szkolna, studenci, profesorowie. Ida pastorzy, ksieza, zakonnice w czarnych ubiorach z bialymi, waskimi, albo z wielkimi jak misy, kolnierzami. Biali wydaja mi sie byc w mniejszosci. Pietnastoletni Murzynek z Selmy, Leroy Moton, niesie amerykanski sztandar. Promienieje mu twarz, zaczyna kilka razy spiewac "The Star-Spangled Banner", podejmuja hymn inni. Ekipy sieci telewizyjnych bez przerwy filmuja; ich ulubiencem wydaje sie byc bialy mezczyzna bez prawej nogi. "Wiosluje", idac, kulami, podskakuje dla efektu na lewej. Ma kapelusz, jest w gimnastycznej koszulce z krotkimi rekawami. Tu i tam stoi grupka segregacjonistow. Zlosc krzywi im twarze, witaja nas obelgami, wznosza napisy: "Yankee Trash, Go Home". Nie widze zadnych atakow, ale zolnierze i agenci federalni buszuja po krzakach, przetrzasaja przydrozne laski i zagajniki szukajac snajperow. Przy skrzyzowaniach stoja samochody patroli Gwardii Narodowej, armii, FBI. Od czasu do czasu trzepocze nam nad glowa smiglowiec. Pokazujemy sobie wzajemnie wyrozniajacych sie starannoscia i tozsamoscia ubran agentow FBI. Pamietam, ze szosa byla waska, dwupasowa, biegla raczej wsrod pol, byla otwarta i widoczna. Nazywa sie, jak glosza metalowe tabliczki Departamentu Drog, Szosa Jeffersona Davisa. W Montgomery, w lutym 1861 r., poslowie stanow secesyjnych ustanowili tymczasowy rzad Konfederacji wybierajac Davisa na prezydenta. Rok pozniej ponownie powolali go na prezydenta Konfederacji; piastowal ten urzad az do konca wojny domowej. Przy szosie olbrzymia tablica reklamowa przedstawia Kinga w otoczeniu grupy mezczyzn. Wielki napis wyjasnia: "Martin Luther King na Komunistycznych Kursach Szkoleniowych." Gruba strzala z napisem "King" identyfikuje go, godzac w piers. Zatrzymujemy sie na noc w obozie gdzie sa namioty, a takze cos jakby otwarte, przewiewne szopy. Teren ogromny, grunt wilgotny. Ma byc koncert, maja przyjechac specjalnie dla nas wielcy, znani artysci, jak Pete Seeger i Joan Baez. Baez to nie tylko znana piesniarka, ale i aktywistka. Spiewa czystym sopranem piesni ludowe, ballady, popiera walke o rownouprawnienie, sama bierze udzial w demonstracjach, w koncertach, ktorych dochod idzie na cele spoleczne. Seeger jest od niej duzo starszy, jako folklorysta byl dla niej przykladem. On od lat dziala spolecznie i politycznie, jest pacyfista, choc sluzyl w wojsku podczas drugiej wojny swiatowej. Mlodziez bardzo czeka na ten koncert; ja tez mam chec pojsc, szczegolnie by posluchac Joan Baez. Artysci spozniaja sie, nikt nie wie dlaczego, nikt nie jest pewien, czy przyjada. Jest chlodno i nudno, nasze kwatery sa prymitywne, czas dluzy sie. Wloczymy sie po terenie obozu, nuda i zmeczenie wygrywaja. Paul i ja rezygnujemy z koncertu - staramy sie zasnac. Dochodzi do nas z dali muzyka, slysze spiew, ale nie rozrozniam slow. Mila po mili, szosa wydaje sie stawac bardziej twarda, bardziej nierowna. Bola mnie nogi, mam otarte stopy; jestem ubrany za cieplo. Idzie za mna znany autor, historyk, i nastepuje mi na piety, zzuwajac mi w ten sposob z nog moje kamasze. Powazam go, mam do niego wielka sympatie, ale rosnie we mnie zlosc, gniewa mnie jego fajtlapstwo. Zmieniam pozycje w kolumnie. Podczas odpoczynku przewozne ubikacje sa oblezone, podobnie jak i wozy z napojami i posilkiem. Ide na czolo kolumny by pogapic sie na "generalicje", na Martina Luther Kinga i inna starszyzne. Ta ubiega sie o zaszczyt bycia w pierwszym szeregu z Kingiem. Ubrani sa podobnie jak on w ciemne garnitury, krawaty. Czy nie wiedza, ze ochrona Kinga zawsze stara sie otaczac go podobnie ubranymi "bracmi". Cynicznie wyraza to Andrew Young - dla bialego kazdy Murzyn wyglada tak samo. Z radoscia witam ulewny deszcz. Pada tak gwaltownie, ze nawet na szosie chlupie mi w butach, chlodzac, kojac obolale stopy. Jestem przemoczony, ale czuje wielka ulge, wlaze w kaluze, chlapie sie w nich jak dziecko. W ostatnim dniu nasza liczba rosnie do 25 000, pochod rozciaga sie jeszcze bardziej. My jestesmy dopiero na krancu Montgomery, a czolo juz jest pod Kapitolem. Tam Martin Luther King wyglasza przemowienie. Przy nim sa Roza Parks, ktora lata temu zapoczatkowala tu ten slawny bojkot autobusow, i dzialacze polityczni, religijni i zwiazkowi, np. z Braterstwa Tragarzy Wagonow Sypialnych. King konczy przemowienie slowami siostry Pollard, weteranki bojkotu autobusowego. Ta, odrzuciwszy propozycje podwiezienia jej, na uwage, ze musi byc przeciez zmeczona, niegramatycznie, ale z glebokim odczuciem wagi tej chwili odpowiada: "My feet is tired, but my soul is rested". Gubernator Wallace nie pokazuje sie, nie przyjmuje delegacji z petycja, by usunal utrudnienia w rejestracji do glosowania. Nad Kapitolem dumnie powiewa flaga Konfederacji. Mamy opuszczac Montgomery jak najszybciej. Viola Liuzzo z Detroit, Michigan, biala, matka malych dzieci, ofiarowuje sie odwiezc kilka osob do Selmy swoim samochodem. W drodze powrotnej sciga ja czworka czlonkow Ku Klux Klanu na szosie Jeffersona Davisa. Zrownuja sie z jej samochodem. Jeden zabija ja dwoma strzalami w twarz. Samochod wpada do rowu. Nastolatek Leroy Moton, zbryzgany jej krwia, ratuje sie udajac martwego. W Minnesocie otula nas puszysty, cicho spadajacy snieg. ________________________________________________________________________ <> z 9.03.1995. Tlumaczyl J. K_uk. Laurent Joffrin GRANICE BYLE CZEGO ================== Cos sie ostatnio zmienia w krolestwie kakofonii mediatycznej. Miara tej zmiany moga byc cztery ostatnie wydarzenia. <>, renomowane radio mlodziezowe musialo odpokutowac za poslizg animatora, ktory ucieszyl sie z zabojstwa policjanta. Benneton doczekal sie wyroku za tatuaz "HIV positive" na swoich plakatach i nikt jakos sie specjalnie nie obruszyl. Krawcy z firmy <> musieli zwinac swoja kolekcje pasiastych pidzam o oczywistych skojarzeniach. <>, ktore proponowalo sluchaczom "domek wiejski w Auschwitz", bilo sie publicznie w piersi przez caly dzien antenowy. Do tej pory dominowal inny scenariusz. Jakis "tworca", czy medium sie poslizneli, jakis organizm publiczny, czy administracyjny sie "zandarmowal" i natychmiast cala teoria Voltaire'a mediatycznego szla w narod. Krzyczano o zaduszaniu wolnosci, o morderstwie na duszach i o przerazajacym powrocie cenzury. Smialkowie mogli dalej trwac w swoich beznamietnych prowokacjach, ktorych celem bylo glownie biczowanie swojego slabnacego audytorium. A teraz jakos nic: jakas autodyscyplina spoleczna sie ujawnila, w dodatku otoczona powszechna aprobata. Niewatpliwie znajda sie ci, ktorzy sie zaniepokoja i zaczna palcami wskazywac stracha zwanego "porzadkiem moralnym". Ale sie omyla. Aktorzy tego teatrzyku marionetek Wolnosci wydaja sie nalezec do epoki sprzed 1968, ktory jednak mial juz miejsce. To juz nie sa czasy waskiej moralnosci, Panstwa ze zmarszczonymi brwiami, dusznej tradycji katolickiej, prowincjonalizmu i mentalnosci drobnomieszczanskiej. Oczywiscie, nie zaszkodzi bic na alarm przed niebezpieczenstwem cenzury. Ale popatrzmy na rzeczywisty stan spoleczenstwa francuskiego! Demokracja lat '90, kazdy to zauwazy, nie cierpi na nadmiar zamachow na wolnosc wypowiedzi. Media wyzwolone, UKF w szalenstwie, rozwiazle teledyski, obowiazkowe osmieszanie, prowokacje i bezczelnosc. Kto zza kamery, zza mikrofonu, stolu mikserskiego, czy serwera informatycznego moze sie czuc zwiazany przez Panstwo? Nikt. Na odwrot, to czego brakuje wspolczesnej mentalnosci to nie nieokreslona przestrzen slow bez ograniczen, lecz odnosnikow, regul, zasad. Kazdy mowi, co chce. Tylko, ze nikt wlasciwie niczego nie chce. Kazdy lubi przecinac sciezki w poprzek. Tylko, ze tych sciezek juz nie ma. Gwalci sie nieistniejace tabu, przekracza wymazane zolte linie. Socjologowie stwierdzaja, ze wspolczesne spoleczenstwo jest bardziej anomiczne, niz represyswne. W tej ponurej pstrokaciznie takie przypadki, ktore ozywiaja zycie srodkow przekazu, nie maja tego sensu, ktory jest im nadawany przez lenistwo umyslowe. Aktualnym problemem nie jest cofniecie granic wolnosci, lecz ich *zdefiniowanie*. Stawianym pytaniem nie jest juz czy zakazywac zakazywanie, tylko czego w ogole mozna zakazac. Niniejsze rozwazania nie sa neutralne, nie opieraja sie na powszechnej zgodzie. Podlegaja wszelkim interpretacjom, takze karykaturalnym (powrot autorytaryzmu, apologia cenzury, nowy faszyzm, itp.), wiec dobrze by sprecyzowac nasz punkt widzenia. 1. Nie nalezy zmieniac istniejacego prawa. Prawodawca utrzymal szczodrze w tekstach sporo zdroworozsadkowych zakazow. Tych zakazow lepiej nie ruszac, gdyz spoleczenstwo na ogol jest przeciwne, a prawo nie moze zastapic moralnosci. Wiec prosze sie nie obawiac, nikt nie zada dybow dla prowokatorow. A jakby tak dokladnie przejrzec nasza podkulture mediatyczna, to chcialoby sie ustanowic prawo nie przeciw zboczencom, czy pornografom, tylko przeciwko glupcom. Ale to by nas zaprowadzilo dosc daleko... 2. Odwrotnie, prawo winno przede wszystkim ochraniac wolnosc, a nie ja ograniczac. Dobrzy kaznodzieje niepokoja sie nieistniejacym zagrozeniem panstwowym dla wolnosci wypowiedzi, a zapominaja o podstawowym cenzorze naszej epoki: o pieniadzach. Ale wiemy przeciez, ze zawodowi prowokatorzy, wolni strzelcy seksu, wysmiewania, czy przemocy, slabiej chronia wolnosci wypowiedzi, niz wolnosci komercjalnej. Ich smialosc motywowana jest wylacznie checia rozszerzenia swojego rynku. Gdyby dane Audimatu pewnego dnia sie odwrocily, gdyby na wierzch wyszli widzowie bardziej swietoszkowaci, nasi prowokatorzy z dnia na dzien zmieniliby sie w manipulatorow nozyczkami. W Stanach Zjednoczonych, ziemi wolnosci i Audimatu, filmy <> sa delikatnie a pieczolowicie przycinane, zeby nie szokowac publiki rodzinnej, nad ktora pracuja od lat pastorzy roznych obediencji. A protestuje ktos? Stawka sa zyski, tutaj nie ma zartow. 3. Wiec o co chodzi? Nie o represje, tylko o to, by zdefiniowac te wartosci, na ktorych nam zalezy i trzymac sie ich. Wartosci... Niezle reakcyjne slowo! Tylko, ze nie ma innego. Pamiec jest jedna z nich, np. pamiec obozow i ludobojstwa. Wiec, niech Auschwitz zostanie tym tabu. A ogolniej, wartosci humanistyczne i demokratyczne winny po prostu - bez sakralizacji i robienia tabu - cieszyc sie szacunkiem, zajmowac odpowiednio wysokie miejsce w hierarchii. Chyba, ze uwazamy demokracje za pusta forme, pojemnik bez tresci, bez zbiorowych debat nad wartosciami, za "hiszpanska gospode" pogladow. Odrzucenie wspolnej hierarchii norm oznacza pozostawienie miejsca dla mozaiki marginalnych przesadow, ktorych nie wolno oceniac. Czyli - jednym slowem - w imie prywatnych wolnosci poswiecenie wolnosci publicznej. - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Jeszcze moje trzy grosze. Sformulowanie "hiszpanska gospoda", dosc znane we Francji, oznacza miejsce, gdzie ludzie sie spotykaja, aby zjesc cos w towarzystwie, ale kazdy przychodzi z wlasnym prowiantem. <> zamieszcza i inne artykuliki poswiecone problemowi. Zwracaja uwage, ze w koncu inkryminowane stacje radiowe wyrzucily na bruk swoich "aktywnych" dowcipnisiow. Przytaczaja procesy z wyrokami 300 000 frankow kary za fabularyzacje zdarzen, ktorych ofiary lub ich rodziny jeszcze nie ochlonely z tragedii. Zadaja pytania o wzajemnym stosunku deontologii i uwarunkowan prawnych. A ja czywiscie wpadlem na pomysl, aby wpisac ten artykul ze wzgledu na nieustajaca dyskusje o ustawie prasowej w Polsce, o krzykach, ze wolnosc sie gwalci, itp. Tez bralismy mizerny udzial w zwracaniu uwagi na niebezpieczenstwo przykrecania sruby wolnosci prasowej w Polsce. Inni ida dalej, probuja wszczynac roznego rodzaju akcje polityczne. Mozna bronic roznych stanowisk, wrazliwosc publiki francuskiej jest niewatpliwie rozna od naszej, bardziej alergicznej na proby silowego zamykania buzi. Artykul Joffrina mi sie jednak podoba, choc nie wszystko tak samo. Nie wiem np. gdzie sie konczy wolnosc prywatna, a zaczyna publiczna, wiec rozumiem tych, ktorzy boja sie postawic gdziekolwiek kreske. Tym niemniej zgadzam sie z autorem, ze gdzies ona jest. Chcialbym tutaj jedynie zwrocic uwage na charakterystyczne zjawisko, ktore latwo zauwazyc w dyskusjach swiatka Internetowego - piszac o wolnosci prawie nigdy nie zwraca sie uwagi na *odpowiedzialnosc*. Pisza ludzie: "*podatnikiem jestem* i mam prawo wysylac do listy dyskusyjnej co mi sie zywnie podoba i wara wam! Jak wam sie nie podoba, to sie wypiszcie!" Bierze sie w obrone mlodego czlowieka, ktory zainstalowal jakies krakerskie programy i napisal do nich instrukcje, broni sie wolnosci zarzadzajacych BBSami do trzymania instrukcji do robienia bomb itp. idiotyzmow. Argumenty czasami sa watpliwej wartosci, np. "wszyscy tak robia, na kazdym BBSie sa kretynstwa". Ani mi sie sni na jakiejs liscie dyskusyjnej stwierdzac, ze tak nie nalezy. Natychmiast ktos wrzasnie *wolnosc gwalca*, zwyzywaja od komuchow, a poniewaz zwykle publika broni takze wolnosci do obrazania innych, pozostanie mi zmiana towarzystwa. Z prasa, z mediami, a takze z publiczna lacznoscia sieciowa trzeba jednak uwazac. To jest kwestia naszej nowoczesnosci, naszej dojrzalosci cywilizacyjnej. Krzyczec o wolnosc oczywiscie kazdy moze, teraz to takie taniutkie, zwlaszcza za pieniadze instytucji, ktora placi za Internet. Ale nie wiem, czy ta permisywna atmosfera utrzyma sie dluzej, mam nadzieje, ze jakas samokontrola sie uruchomi, bo ten chaos, te "naduzycia" powoduja szybka reakcje ze strony politycznych przykrecaczy sruby cieszacych sie powaznym elektoratem! *Nic nie pomoga* nasze wspaniale artykuly o roli edukacyjnej i kulturotworczej lacznosci, jesli bedziemy regularnie oskarzani o niemoralnosc, o chamstwo, o marnowanie publicznych pieniedzy na glupie plotki o niczym. Za tym pojda inne oskarzenia, np. o to, ze walka o powszechny dostep do sieci, o prywatyzacje laczy i linii, jest glownie walka o szmal miedzy tymi, ktorzy juz maja wlasne spolki "podlaczone" do jakichs organizmow panstwowych i zeruja na nich, a tymi, ktorzy jeszcze nie zdazyli sie nachapac, a tez by chcieli. I wtedy juz *zadne* argumenty rzeczowe nikogo nie wzrusza. Jurek K_uk. ________________________________________________________________________ Ponizszy tekst pochodzi z ksiazki Umberto Eco <> bedacej zbiorem felietonow z rzymskiego <>. Polski tytul brzmi <>, wyd. "Historia i Sztuka", przelozyl Adam Szymanowski. Autor jest zapewne znany Czytelnikom z <>, czy <>, a moze takze takze z innych bardzo interesujacych ksiazek, jak <>, czy <> (ewentualnie z jego prac z semiotyki i innych galezi lingwistyki). Pelny tytul ponizszego felietonu brzmi: "Proponuje bezposrednie transmisje spod szubienicy. W porze kolacji", a napisany zostal w 1993r. Znalazl i wpisal J.K_uk Umberto Eco TRANSMISJE BEZPOSREDNIE ======================= Nie podoba mi sie, ze kompetentne wladze nie udzielily zezwolenia na telewizyjna transmisje z ostatniego wieszania czlowieka w Stanach Zjednoczonych. Moim zdaniem nalezalo powiesic skazanego o dziewietnastej wedlug czasu East Coast, zeby uzyskac jak najwieksza prawdopodobna ogladalnosc w Nowym Jorku w porze aperitifu, na Midwest mniej wiecej w porze kolacji, a w Kalifornii o dziesiatej, kiedy zazwyczaj saczy sie daiquiri lezac nad basenem. U nas bylaby pierwsza w nocy, ale dla ludzi pracy, ktorzy wczesnie ida spac, mozna by przeprowadzic retransmisje nazajutrz po dwudziestej. Bardzo wazne jest to, zeby ludzie siedzieli za stolem, albowiem odglos pekajacych kregow szyjnych, drgawki brzucha oraz wierzganie nog powinny w jakims stopniu wspolgrac z czynnoscia przelykania - mam tu na mysli telewidzow. W przypadku krzesla elektrycznego warto by pomyslec o tym, zeby skazaniec skwierczal przez kilka sekund, kiedy my wsluchujemy sie w dochodzace z kuchni odglosy smazenia jaj na maselku. Jesli chodzi o komore gazowa, widowiskowosc jest pewna, poniewaz skazancowi mowi sie, ze ma oddychac od razu i gleboko, co samo w sobie jest juz bardzo telewizyjne, a mamy przeciez w zanadrzu drgawki. Nie poleca sie zastrzyku, gdyz traci sie caly smaczek bezposredniej transmisji i wystarczylby tutaj przekaz radiowy. Zdaje sobie sprawe, ze ta propozycja spotka sie z nienajlepszym przyjeciem w momencie, kiedy we wloskiej wersji Disneya zabroniono Kaczorowi Donaldowi mowic, ze chetnie udusilby swojego siostrzenca, bylaby to bowiem zacheta do przemocy. To okropne, ze z mysla o rozpowszechnianiu na kasetach produkuje sie filmy, w ktorych ludzie strzelaja z automatow megagalaktycznych, po calym ekranie rozpryskuja sie fragmenty mozgow i plyna rzeki krwi. Uwazam, ze stare filmy, w ktorych Indianie i Japonczycy gineli przewracajac sie gdzies w oddali jak olowiane zolnierzyki, nie podsuwaly nikomu mysli, zeby poderznac gardlo rodzicom i dzieki temu odziedziczyc cztery bony skarbu panstwa i jedna pizzerie. I prosze mi nie mowic, ze tamte lata to Rina Fort i rzez na via San Gregorio, gdyz w tych przypadkach chodzilo o namietnosc, nie zas o nasladownictwo. Trzeba jednak rozroznic miedzy gra pozorow, ktora moze zamacic w niewinnych glowkach (albo sklonic do aberracyjnych zachowan ludzi slabego ducha) a obowiazkiem kronikarskim. Jestem przeciwny poniewieraniu potworem na pierwszych stronach gazet, dopoki domniemany potwor nie zostanie osadzony przez sad, jesli jednak jacys panowie spaceruja sobie to tu, to tam i gwalca, i zabijaja dzieci, trzeba zawiadomic o tym wszystkich, a zwlaszcza dzieci, zeby rozgladaly sie uwaznie. Jesli nie naucza sie tego dzisiaj, jutro moze byc za pozno. Co sie tyczy kary smierci, swiat dzieli sie na dwie kategorie: tych, ktorzy ja potepiaja (jak ja), i tych, ktorzy utrzymuja, ze jest niezbedna. Potepiajacy, jesli maja slaby zoladek, moga zgasic telewizor, kiedy w programie bedzie przewidziane wykonanie kary glownej. Ale przynajmniej beda w pewien sposob uczestniczyc w zalobie. Jesli o tej a tej godzinie zabija sie czlowieka, wszyscy powinni w jakis sposob w tym uczestniczyc, chocby modlac sie, albo czytajac calej rodzinie na glos Pascala. Musza wiedziec, ze tego wieczora dzieje sie cos haniebnego. Jesli natomiast patrza, czuja sie w pewien sposob mocniej zaangazowani w potepianie tego barbarzynstwa, nie ograniczaja sie do powtarzania, ze sa przeciw - podobnie jak ogladanie w telewizji niedozywionego dziecka afrykanskiego stawia kazdego z nas przed problemem czystego sumienia. Teraz ci, ktorzy popieraja kare smierci. Oni tez powinni obejrzec ten program. Spodziewam sie sprzeciwu: moge przeciez twierdzic, ze operacje wyrostka robaczkowego sa czyms dobrym, ale prosze mi nie pokazywac tego zabiegu w porze posilku. Ale w przypadku kary smierci nie chodzi przeciez o operacje, co do ktorej panuje powszechna zgoda. To kwestia sensu, wartosci ludzkiego zycia, a takze sprawiedliwosci. Nie opowiadajmy wiec koszalkow-opalkow. Jesli jestes zwolennikiem kary smierci, musisz zgodzic sie na ogladanie skazanca, ktory wierzga, miota sie, wyrywa, podryguje, krztusi sie, oddaje dusze Bogu. Dawniej ludzie byli uczciwsi, kupowali bilety, zeby patrzec na kazn i cieszyli sie jak szaleni. Takze ty, ktory popierasz najwyzszy wymiar kary, powinienes tego zasmakowac - jedzac, pijac, robiac co ci sie podoba, nie mozesz udawac, ze czegos takiego nie ma, skoro podtrzymujesz, iz jest sluszne. Ktos powie: "A jesli zona w ciazy, gotowa potem poronic?" I co z tego? Nowy katechizm dopuszcza mozliwosc ustanowienia przez panstwo kary smierci. Powiada takze, ze nie mozesz przerywac ciazy, ale tylko, jesli czynisz to rozmyslnie. Jesli poronisz patrzac, jak ktos kopie powietrze na szubienicy, nie popelniasz zadnego grzechu. - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Wedlug niektorych krytykow, 80 proc. filmow kreci sie wokol smierci. A i filmow, w ktorych jedna z glownych rol - choc niekoniecznie eksponowana - jest rola kata, jest dziesiatki. Mamy i "Nie zabijaj" Kieslowskiego, mielismy "Zycie, milosc, smierc" Leloucha, mielismy amerykanski film "Piesn kata" i inny o procesie Barbary Graham (moze myle imie), ktora przeszla do historii swoja riposta straznikowi, ktory udzielal jej dobrych rad w sprawie oddychania, zeby mniej cierpiala. Odparla: "pan to wie ze slyszenia, czy z doswiadczenia?". Byl i inny film francuski z Jeanem Gabinem w roli starego sedziego, ktory na prozno usiluje wydostac Alaina Delona spod gilotyny, a potem musi sie przygladac jak mu daja swiezutka koszule, ktorej rytualnie obcinaja kolnierzyk itd. Wokol gilotyny kreci sie dziesiatek filmow o rewolucji, z <> i <>. Mielismy i rozstrzelanie Jeanne Moreau w roli Maty Hari i kilkaset innych podobnych dziel, w tym wiele mitycznych. Czy wiec trzeba jeszcze na zywca? Coz, filmy sa niepelne, kamera ucieka, nie widac szczegolow typu krwi tryskajacej z karku, nie slychac owego pekania kregow. U Kieslowskiego jest scena, gdy kat przygotowujac zapadnie, wklada do niej mala rynienke wiedzac jakie sa fizjologiczne reakcje organizmu, ktoremu w ten sposob sie funduje smierc. W telewizyjnej wersji gdy Jacek zawisa, jest spojrzenie na jego nogawke od strony zapadni, ale to trwa mniej niz pol sekundy i nic sie nie zauwaza. Nie ma odpowiednich szczegolow rowniez w filmowej wersji <>, choc w ksiazce Mario Puzo opisuje je w pelnych barwach i zapachach. Tak prosze Panstwa. Polecam kontrowersyjny film <>, bedacy skladanka roznych obrzydliwych elementow. Jest i scena egzekucji na krzesle elektrycznym nakrecona ponoc dzieki zgodzie pewnego dyrektora wiezienia. Straznicy nie bawia sie w zadna opaske na oczy. Brodaty skazaniec patrzy caly czas w kamere, patrzy sie nadal, gdy juz sie nie patrzy. Przygotowanie jest fachowe, wkladaja mu do nosa strzepki waty, zeby rozgotowywujacy sie na budyn mozg nie wytrysnal przez nos i nie zanieczyscil posadzki (to i tak nie pomaga, krew tryska). Prad wlacza sie powtornie, cialo znowu zaczyna szalenczo drgac (przypominam, ze uzywa sie pradu zmiennego, skuteczniejszego i tanszego w produkcji) i widz moze zobaczyc jak skazaniec dymi uszami. Film ten zostal mocno skrytykowany, watpi sie w jego autentycznosc, ale dotad zadna ze stron nie przedstawila obiektywnych dowodow na rzecz swojej tezy. Ale to nie o to chodzi. Ludzie to kupia. Producenci kaset video "Y", gdzie mozna zobaczyc i stuprocentowo autentyczne sceny scinania szabla robia niezla kariere finansowa. Wesole i pouczajace. Ale nie zgodze sie ze slowami Eco: "jesli jestes zwolennikiem ... *musisz* zgodzic sie na ogladanie... ". Niczego nie musze, sam bede o tym decydowal. Popieram moralnie i finansowo mojego Deputowanego, ktory chce przywrocic gilotyne/krzeslo elektryczne/garrote/pal (niepotrzebne skreslic) tak jak popieram tego, ktory zajmie sie poprawa kanalizacji. Ale ogladac tego nie musze, wole ogladac Rambo, i mnie, wolnemu podatnikowi w wolnym kraju wy moralizujacy pseudo-intelektualisci mozecie skoczyc! J.K_uk. ________________________________________________________________________ Adam Smiarowski (smiarowski@cua.edu) O HUMANIZMIE HISTORII ===================== O konsekwencjach niedomowien Ludzie nie kloca sie o pryncypia. Ludzie kloca sie o definicje. I to sobie mozna od czasu do czasu powiedziec bez pardonu. Co do definicji, to ich definicja mowi o okreslaniu (definiowaniu) podmiotu, co stanowi odwzorowanie czegos-tam na skonczonym podzbiorze slow wyciagnietym ze skonczonego i policzalnego zbioru slow wszystkich jezykow. I to by sprawe zalatwialo. Gdyby nie to, ze slowa (zlosliwie?) odwzorowuja sie niejako z powrotem na pojecia, z tym, ze to sa zupelnie inne pojecia, chocby dlatego, ze zaczete ze slow. W tym kontekscie oto rozwiazemy dosc stara zagadke piesni recytowanej, ktora zgodnie ze stara legenda odzwierciedla stan duszy. Wyglada to mianowicie tak, ze stan duszy *A* wywoluje muzy tworcze, a owe cory Mnemozyny poganiaja dobrych ludzi do plodzenia poezji. Poezja z kolei wywoluje wtornie stan duszy *B*. Jak sie ma *A* do *B*? Zapytaj Filipinki. Ale my nie o tym, a o czym innym. Nam chodzi o to, zeby jezyk gietki powiedzial wszystko co pomysli glowa, przy czym ma to byc glowa wlasna, a nie pana mecenasa. Krotko mowiac: gadaj do rzeczy albo cierp konsekwencje niedopowiedzen i ominiec. Na Pojezierzu Polczynskim, znanym z poligonow i kiepskiego browaru, pozostalo nam po przodkach odwieczne piastowsko- dyluwialne jezioro Drawsko z najwieksza srodladowa wyspa Bielawa. Autochtoni opowiadaja, ze bedzie mialo 83 m glebokosci, ale nikt ich nie slucha, bo ciezko uwierzyc, zeby ktory z nich zlazl na sam dol, nie mowiac juz o posiadaniu wiedzy koniecznej do pomiaru sznurka. To jest oczywisty przesad, bowiem w miejscowym Drahimiu znajduje sie szkola. Jako dowod podam fakt, ze jej kierownikiem byl pan Czczyniewicz, posiadacz gornozaworowej warszawy, motorowera simpson, krowy wysokocielnej i corki Agnisi, niekoniecznie w tej kolejnosci. Dla oddania czci i sprawiedliwosci zajmiemy sie Agnisia, reszte inwentarza ruchomego pozostawiajac w sprawnych rekach kierownika Czczyniewicza. Przebywanie nad jeziorem pociaga za soba atawistyczny ciag do zarcia, niestety. Niestetosc wiaze sie z glupowatym konwenansem wymiany gotowkowej, niestety. Kiedy wyzarlem resztki z okolicznych namiotow, nie pozostalo mi nic innego jak zjesc kota kierownika Czczyniewicza, tego kota, ktory nie byl wymieniony w powyzszym spisie wlasnie dlatego. Kot bestia byl malostrawny i w ogole swinstwo, choc niby nie wieprzowina. Na dodatek drapal podczas jedzenia, czego zadna porzadna swinia by nie zrobila. Poooszeeedl w dol kiszek! I znow siedzialem na pniu i lowilem ryby, bowiem ktos uczony przekonal mnie, ze zeby zlowic trzeba lowic. Z tego wszystkiego, tzn. z glodu glownie, zlapalem pare ropuch i poupychalem po kieszeniach. Nozykiem wycialem skrzetnie siateczke ze znajomego ganku, zabralem przejezdzajacemu kmieciowi latarke i pewnej bezksiezycowej nocy w mniejszym jeziorku zwanym Zerdno, z drugiej strony drogi, naharatalem cale wiadro rakow nieborakow. Nim swit swiat rozbudzil, mialem i wiazeczke kopru dobrego. Te pasze elegancka przenegocjowalem na pasze tresciwa z juz wspomniana Agnisia, studentka (wtedy) roku trzeciego koszalinskiej WSP. Agnisia poza wakacjami miala takze do dyspozycji pietro nad klasami szkolnymi, niewysokie raczej, bedzie z pietnascie stopni. Urocza Agnisia z takaz kolezanka (rowniez WSP) skonsumowaly raki i zrobila sie sytuacja, zwlaszcza ze ja rakow ani dudu, no a rak pomaga. Siedzimy, panienki podszczypuja czerwonych nieboszczykow, a ja skwapliwie cpam ziemniaki plus fasolka, z nieznaczna omasta. Zaczynaja sie przygaduszki - a ja cpam ziemniaki. Juz po rakach, jeno czerwone wysyski, a ja jeszcze spokojnie resztki fasolki. I nic. Fasolka nie rak, dziewczyna nie ludzie. Wreszcie Agnisia mowi do mnie tak: - Jak mnie wniesiesz na pieterko, to dostaniesz skrzynke piwa. Bo Agnisia miala fuche na wakacjach w miejscowej spoldzielni. Policzylem schody, odjalem rownowartosc kaloryczna fasolki skrzyzowanej z piwem i bilans energetyczny wyszedl mi na korzysc. Poczekalem na skrzynke, sprobowalismy wspolnie fuzla polczynskiego, tfu! Agnisia byla przyzwyczajona i dobrze jej to robilo. Mi tez, gdyby nie <>. Coz, zanioslem Agnisie schodow pietnascie plus ganek i prog panienskiego pokoiku, gdzie sie umowa konczyla. Wrocilem na dol z ulga, bo choc duza nie byla, znaczy ta Agnisia, ale po wsiowemu zbita. I od tamtej pory Agnisia ze mna nie rozmawiala. I ani ja widzialem od tamtych wakacji. Byla w tym jotka niedopowiedzenia, byla i jotka pominiecia. Ale konsekwencje ja sam wypilem i czasami cierpie. ________________________________________________________________________ Tomasz Sendyka (sendyka@pdfvax.lrsm.upenn.edu) LIST DO REDAKCJI ================ Szanowna Redakcjo, Ciesze sie przeogromnie, ze <> zyja i maja sie dobrze wbrew zapowiedziom konca. Musze powiedziec, ze w moim odczuciu staja sie coraz lepszym czasopismem, i troche ciezej sie zebrac do napisania do was czegos, bo to juz nie te czasy, ze travellog z podrozy do Polski wystarczy :-). W tym liscie chcialem nawiazac do artykulu Zenobiego Cyrusa "Za plecami Proroka", ale nie tylko. Nie chce z artykulem polemizowac, zwlaszcza ze druga jego czesc jeszcze sie nie ukazala, nie mam zamiaru "bronic" Islamu ani atakowac zadnej innej religii a raczej chcialbym sprobowac spojrzec troche ogolniej na te sprawy. Chcialbym sie podzielic kilkoma refleksjami, do ktorych zacheca autor arykulu. "Ale moze jakis czytelnik zechce to przeczytac i zadac sobie pare pytan dotyczacych kultury duchowej, laicyzmu, czy tolerancji w ogole." Zaczne od drobnej dygresji - w numerze 119 <> w artykule Wiktora Marka "Mao przez sluchawki stetoskopu" znalazlem takie oto zdanie: "Od 1931 r. kiedy Japonia najechala Chiny rozpoczynajac w ten sposob serie wojen ktore doprowadzily do Drugiej Wojny Swiatowej, Chiny byly w stanie wojny." Patrzac na to z "naszego" punktu widzenia jest to nonsens, bo przeciez do Drugiej Wojny Swiatowej doprowadzilo duzo roznych czynnikow ale na pewno *nie* jakies wojny gdzies na Koncu Swiata. No wlasnie? Jak bylo *naprawde*? Oczywiscie my wiemy, ze tak jak my wiemy, w Azji wiedza tez, ale inaczej. Jacys intelektualisci moze znajda jakis kompromis i powiaza jedno z drugim, bo jak nie, to o takie zdanie gotowa wybuchnac nowa wojna polsko-chinska. I chce tu zadac pytanie: Czy w ogole jest cos takiego jak "naprawde", czy jest tylko jakas umowa, i jest tylko to, w co wierzymy i tyle. Czy mozna jakby to "tak jest naprawde" wyjac nagle z naszego postrzegania swiata, moze po prostu nie ma "naprawde" i nie ma "obiektywnej rzeczywistosci". (Zagorzalych fizykow-realistow zapraszam do myslenia nad teoria wzglednosci i mechanika kwantowa, a badaczy i rozpamietywaczy przeszlosci do "Wyznan" Swietego Augustyna, gdzie tlumaczy ze przeszlosc jako taka nie istnieje). I zakladajac, ze moze nie ma czegos takiego jak "naprawde" okazuje sie, ze nie ma sie o co bic. Piec lat temu w Salt Lake City odwiedzilem kompleks Mormonow i nie bardzo mi sie wydawalo realne, ze ludzie potrafia wierzyc w takie glupoty jakie oni mi tam wciskali, przeciez ja wiedzialem jak jest *naprawde*. Nawet mialem cos kiedys o tym napisac do <>, ale jeden z redaktorow powiedzial mi, ze co by to nie bylo, jest to *religia*, basta. Kilka lat po wycieczce do Salt Lake City wpuscilem do domu Mormonskich misjonarzy i zamiast im tlumaczyc *jak jest naprawde*, posluchalem, co maja do powiedzenia. Oni wierza, ze Jezus Chrystus po zmartwychstaniu przemaszerowal do Ameryki i ukazal sie ludziom, ktorzy tam zyli i czekali na niego, a wyruszyli przed laty z terenow Fenicji. I powstrzymawszy pierwszy odruch usmiechu nagle zrozumialem, ze przeciez skoro jako katolicy wierzymy w zmartwychstanie Chrystusa, to dla goscia, ktory zmartwychwstal, przekroczenie Atlantyku nie powinno stanowic wiekszego problemu, zwlaszcza skoro za zycia juz lazil po wodzie. A teraz wracam do Islamu. To, co znalazlem w artykule "Za plecami Proroka" to wlasnie historyczny opis akcji. Mozna sobie tez historycznie opisac jak to jakis ciesla mial syna gdzies w Palestynie, jak potem syn podrosl, lazil po wioskach i rozne rzeczy gadal, lazil za nim taki ze zwojem papirusu i notowal piate przez dziesiate, potem jakies rozruchy, czlowieka skazano na smierc, okolo trzysta lat potem zebralo sie w Nicei towarzystwo i ustalilo, ze to, to i to, ze sie publikuje to to i to, a reszta w apokryfy, ze wierzymy w to a nie w to i tak dalej. A potem mozna spisac nasza historie opisujac wojny krzyzowe, nawracanie pogan (Krzyzacy), pogrom reformatorow (rzez Hugonotow, spalenie Jana Husa), Inkwizycje i tak dalej i tak dalej i zauwazyc, ze wyskoki wyznawcow Islamu moga byc przy caloksztalcie naszego negatywnego dorobku po prostu zaniedbywalne. A obecna sytuacja z Irlandii Polnocnej z punktu widzenia muzulmanow jest chyba idiotyczna i niezrozumiala, a w koncu dzieje sie to w sercu Wspolnoty Europejskiej, ktora w jakis tam sposob uzurpuje sobie prawo bycia wiodaca sila wspolczesnej cywilizacji i mysli humanitarnej. Podobnie mozna sobie opisac praktycznie kazda religie, tylko na ile taki opis jest "prawdziwy", na ile "tak jest", "tak bylo" a na ile po prostu tak my uwazamy. Do opisu historycznego chcialbym dorzucic, ze Muzulmanie uznaja Jezusa Chrystusa zrodzonego z Dziewicy jako Proroka i wymawiaja "may peace be upon him" ilekroc wymawiaja jego imie. Sa nie tyle "wyznawcami Allacha", ale wyznawcami *Jednego Boga*, ktorego nazywaja Allach. Allach, to nie jakis tam ich bog, tylko po prostu ich slowo oznaczajace Boga. Mahomet (podobnie jak Jezus) jest Prorokiem, tyle ze juz ostatnim. Jezus dostal od Boga (Allacha) Nowy Testament, a Mahomet dostal Koran. Na marginesie dodam, ze Mormoni wierza w swojego proroka Josepha Smitha, ktory dostal Ksiege Mormona, znaczy sie sam ja sobie wykopal, po tym jak Moroni (syn Mormona) ukazal mu sie jako aniol i pokazal gdzie dlubac. Joseph Smith powiedzial miedzy innymi ludziom, zeby *nie pic* (dziewietnastowieczna Ameryka) podobnie jak ktos wczesniej w cieplym srodziemnomorskim klimacie powiedzial ludziom, zeby nie jesc swin. Historia i "rzeczywistosc" zalezy tak strasznie od punktu widzenia, ze mozna sobie dac spokoj z zastanawianiem sie "jak bylo *naprawde*", a wowczas okazuje sie, ze sie nie ma o co klocic, bic i wkladac dynamit do samochodow. Skoro Islam przetrwal juz te okolo tysiac czterysta lat, to *cos w tym musi byc*, podobnie jak *cos* musi byc w Chrzescijanstwie, a w szczegolnosci w Kosciele Katolickim, ktory przetrwal prawie dwa tysiace, Buddyzmie, ktory przetrwal dwa i pol, czy wierze Mormonow, ktora przetrwala swoja pierwsza setke i dynamicznie sie rozwija. Z kolei w komunizmie, faszyzmie czy innych podobnych ruchach na przestrzeni dziejow chyba nic nie bylo. Patrzac na wyskoki fanatycznych ekstremistow z roznych religii mozna sie do tych religii (w tym wlasnej) bardzo zniechecic. Ale w kazdej religii sa i rzeczy boskie i rzeczy ludzkie, a gdzie sa rzeczy ludzkie tam zawsze bedzie smrod. A we wszystkich religiach sa zawarte te same wartosci - milosc do blizniego, uczciwosc, wartosc i stabilnosc rodziny i tak dalej i tak dalej. Wszystko to samo, to samo przeslanie, te same wartosci, ten sam "duch". I ja osobiscie rozumiem zdanie Andre Malraux, ze wiek XXI bedzie wiekiem ducha albo go w ogole nie bedzie, jako wskazowke do koncentrowania sie na tym co wspolne, na wspolnym "duchu" a nie koncentrowanie sie na roznicach, w tym co w roznych Swietych Ksiegach jest napisane, albo na tym co sie juz stalo i nigdy sie nie odstanie. Kazda religia jest jakas droga, ale droga sie idzie patrzac wprost, a nie koncentruje na tym, zeby nie wjechac w kraweznik. A wszystkie drogi - niezaleznie od tego jak rozne i dziwne - gdzies tam sobie prowadza i w koncu nawet nie jest tak wazne, konkretnie gdzie, bo i tak zawsze jest tylko *tu i teraz*, i jutro tez bedzie *teraz* przez caly dzien tak samo jak i dzis. A na niesympatyczne wybryki roznego rodzaju fundamentalistow jest w zasadzie tylko jedna rada, stara jak swiat: "dobrem zwyciezaj zlo". Moze mi sie to nie podobac, ale nie mam na to wplywu, przemoc rodzi przemoc. Czy to wypowiada Swiety Pawel, czy nasz rodzimy swiety Jerzy Popieluszko, to sedno tego pozostaje to samo i cokolwiek czynimy wobec naszych "mlodszych braci w wierze" i jakkolwiek ich osadzamy, trzeba o tym pamietac. A co sie dzieje gdy przemoc tlumi sie przemoca, to pokazuje co chwile toczaca sie kolem historia i niestety chyba niebawem zobaczymy to chocby na przykladzie rozwijajacych sie wypadkow w Algierii. ________________________________________________________________________ Z cyklu: Oskarzenia i Kalumnie Janusz Mika (mika@ph.und.ac.za) WIADOMOSCI Z BUSZU CIAG DALSZY ============================== Przyjaciel moj i ja mamy stale watpliwosci, czy to, co piszemy, podoba sie naszym Czytelnikom i Redaktorom. Co do Czytelnikow, to nic nam na ten temat nie wiadomo. Czytelnik, jak sama nazwa wskazuje, czyta, ale zwykle nic nie pisze, i bardzo trudno jest odgadywac jego mysli. Co do Redaktorow, to Naczelny dal nam ostatnio do zrozumienia, ze w naszej pisaninie zbyt kurczowo trzymamy sie tematow zwiazanych ze srodowiskiem emigracyjnym kraju, w ktorym mieszkamy. Przyczyna tego jest bardzo prosta, wszystkiemu winien jest busz, w ktorym mieszkamy, a wlasciwie jego oddalenie od szerokiego swiata i od Polski, w kilometrach i w dolarach. Nasz wspolny przyjaciel mieszkajacy w Szwajcarii jest, na przyklad, czlonkiem nieformalnego klubu teatralnego, ktory nikogo nie reprezentuje i nie spelnia zadnej dziejowej misji, ale pare razy w roku urzadza spotkania z czolowymi aktorami polskimi, on sam czesto bywa w Polsce i wciaz styka sie z rozmaitymi przybyszami z Polski, ktorzy przyjezdzaja do Szwajcarii lub sa w niej przejazdem. Jemu nie jest potrzebna zadna oficjalna organizacja polonijna, wystarczaja mu kontakty z gronem przyjaciol i blizszych znajomych. Przyjaciel moj i ja jestesmy w zupelnie innej sytuacji. Wprawdzie miasto, w ktorym mieszkamy jest dosc duze, ale Polakow zyje w nim najwyzej kilkuset, tak ze wybor jest mocno ograniczony. Od czasu do czasu ktos przyjezdza z Polski w odwiedziny do rodziny, a raz na pare lat zjawia sie polski artysta. Coz wiec ma zrobic czlowiek, ktory czuje nieprzeparta chec porozmawiania z kimkolwiek po polsku? Zapisuje sie do Stowarzyszenia Polskiego w nadziei, ze stanie sie ono dla niego mala wysepka polskosci, a potem cierpi z tego powodu, ze to Stowarzyszenie, a w szczegolnosci jego wladze, zajmuja sie glownie podtrzymywaniem opinii, ktora glosi, ze najbardziej swarliwym narodem na swiecie sa Polacy. Zaproponowal nam tez Redaktor napisanie czegos ciekawego o kraju, w ktorym mieszkamy. Istotnie, ostatni rok obfitowal w wydarzenia, o ktorych mowil i pisal caly swiat. Dawny ustroj oparty na dyskryminacji rasowej w pare lat przeksztalcil sie na drodze pokojowej w ustroj demokratyczny. Mielismy nieslychane szczescie, ze nie doszlo do wojny domowej w pelnej skali, choc przeciwnicy polityczni wciaz morduja sie wzajemnie. To szczescie zawdzieczamy zapewne Zwiazkowi Radzieckiemu, ktory zrobil nam te przysluge przez to, ze w pore znikl z mapy swiata. Ale o tym wszystkim Czytelnicy Spojrzen dobrze wiedza z prasy, radia i telewizji i malo jest to prawdopodobne, aby tacy dyletanci polityczni, jak moj przyjaciel i ja, mieli cos naprawde ciekawego do dodania. Trwa na lamach prasy dyskusja na temat Polski. Dyskutantow dreczy pytanie, jaka ona naprawde jest. Pewnie jest taka, jaka chcemy ja widziec. Niedawno zjawil sie u nas mlody czlowiek, juz pare lat po studiach (wyzszych) i stwierdzil, ze w Polsce jest nedza, wszyscy z malymi wyjatkami sa biedni, a calemu zlu winni sa komunisci, ktorzy rzadza i robia wszystko, co w ich mocy, aby powstrzymac rozwoj kapitalizmu, a nastepnie wprowadzic w Polsce znow socjalizm czy tez komunizm (teraz to chyba wszystko jedno, choc gdy bylismy z przyjacielem mlodzi, byly to, wedlug owczesnych teoretykow, dwie calkiem rozne formacje spoleczno-ekonomiczne). Zadziwiajaca jest u Polakow umiejetnosc upraszczania skomplikowanych problemow politycznych. Za czasow Mazowieckiego wszystkiemu byli winni Zydzi, z ktorych, nie liczac Syryjczyka, skladal sie owczesny rzad. Teraz sa to komunisci, ciekawe, kto nastepny w kolejce do niszczenia naszego nieszczesnego kraju. Zdaniem mlodego eksperta z Polski wybory prezydenckie to sprawa przesadzona, nie ma bowiem zadnych kandydatow, ktorzy mogliby zagrozic temu, co to nie chce, ale musi. Czy Panstwa to nie dziwi? W Polsce prezydent nie musi miec wyksztalcenia, czy tez poslugiwac sie poprawna polszczyzna, moze miec rodzine, ktora swoim zachowaniem kazdego polityka w kraju o tradycjach demokratycznych zmusilaby do dymisji po paru tygodniach urzedowania, dlaczego wiec wsrod prawie 40 milionow ludzi mieszkajacych w Polsce nie mozna znalezc kandydatow na ten urzad, ktorzy mieliby szanse wygrania? Dla nas jest to zagadka, ktorej w zaden sposob nie mozemy rozwiazac. JAM ________________________________________________________________________ Redakcja "Spojrzen":spojrz@k-vector.chem.washington.edu, oraz spojrz@info.unicaen.fr Serwery WWW: http://k-vector.chem.washington.edu/~spojrz, http://www.info.unicaen.fr/~spojrz Adresy redaktorow: krzystek@k-vector.chem.washington.edu (Jurek Krzystek) karczma@info.unicaen.fr (Jurek Karczmarczuk) Stale wspolpracuja: mickey@ruby.poz.edu.pl (Michal Babilas) bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz) Copyright (C) by Jurek Karczmarczuk (1995). Copyright dotyczy wylacznie tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu. Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji. Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP z adresu: k-vector.chem.washington.edu, IP # 128.95.172.153. Tamze wersja PostScriptowa "Spojrzen". _____________________________koniec numeru 121_________________________ .